SCI Mystery - tom 1 [PL] - Obóz treningowy zabójców / Rozdział 30: Snajper

            Gdy tylko strzały ustały, Zhan Zhao pobiegł w stronę okna, żeby zaciągnąć zasłony. Kilku odważniejszych gości poszło w jego ślady i zaciągnęli wszystkie zasłony tak, że sala bankietowa stała się szczelnie zamkniętą przestrzenią.

          Bai Yutang odwrócił się i pobiegł do windy, po drodze krzycząc do kilku lekko spanikowanych gości.

         - Wezwijcie policję! Do ich przyjazdu niech nikt się stąd nie rusza! W obecnej sytuacji bezpieczniej jest zostać w środku!

        Na chwilę przed zamknięciem drzwi windy, wbiegł do niej również Zhan Zhao.

        - Kocie, a ty dokąd się wybierasz? - Zapytał Bai Yutang, trzymając w jednej ręce broń, a drugą zdejmując uwierający go krawat. Zwinął go i wsadził go sobie do kieszeni spodni.

       - Idę z tobą! - Oświadczył Zhan Zhao, również wyciągając broń. Odkąd dostał od dowódcy kieszonkowego Remingtona, zawsze nosił go przy sobie.

       Bai Yutang mrugnął do niego z rozbawieniem i powiedział.

      - Kotek, tylko się skup i nie celuj we mnie. Uważaj też, żeby nie odstrzelić sobie łapek.

      Doktor się zagotował.

      - Głupia biała Mysz! Prosisz się o kulkę. - Odburknął z oburzeniem i wymierzył w dowódcę.

       Bai Yutang szybko chwycił go za rękę.

       - Bądź grzecznym Kotkiem! Jeśli mnie odstrzelisz, to jak sobie beze mnie poradzisz?

       - Giń! - Zhan Zhao uniósł nogę, żeby zasadzić mu kopa, ale Bai Yutang zrobił szybki unik, dokładnie w momencie, gdy otworzyły się drzwi windy.

       Uśmiechy zniknęły z ich twarzy i z powagą ruszyli w stronę budynku naprzeciwko.


       Tymczasem w sali bankietowej goście nadal byli w szoku. Postrzelony w ramię nieszczęśnik leżał na podłodze i zwijał się z bólu. Ding Zhaohui przykucnął, aby pomóc mu wstać, podczas gdy Ding Zhaolan uciskał jego krwawiące ramię. Ich działania sprawiły, że mężczyzna wył z bólu.

        - Wytrzymaj! - Zhaohui próbował go uspokoić. Gdy się odwrócił, spojrzał na Bai Jintanga, który był wyjątkowo spięty.

       Po chwili Bai Jintang skinął mu głową, a Ding Zhaohui wyciągnął telefon i zadzwonił na policję. Nagle usłyszeli krzyk Jona Kinga.

       - Doktorze!

      Uwaga wszystkich natychmiast skupiła się na nim. I nagle każdy zobaczył, że dr Wilson cały drży i trzyma się za klatkę piersiową, a po chwili sztywnieje i upada na podłogę.

       - Doktorze... Ach! - Jon trząsł się jak osika i przysiadł na podłodze mamrocząc. - On nie oddycha! Nie oddycha...

       - Uspokój się! To zawał mięśnia sercowego. - Powiedział Gongsun tonem zimnym jak lód. Podszedł do Wilsona. - Pomóżcie mu się położyć.

      Gongsun wydał polecenie z wyjątkowym spokojem i od razu dwóch mężczyzn podeszło i pomogli profesorowi Wilsonowi położyć się na plecach. Gongsun rozpiął mu kołnierzyk i wydał kolejne poplecenie swoim dwóm pomagierom.

      - Wy dwaj zostańcie tu i podnieście mu nogi, reszta proszę się odsunąć, dajcie mu odetchnąć.

      Wszyscy natychmiast zrobili, co powiedział. Następnie Gongsun pochylił się i przyłożył ucho do klatki piersiowej Wilsona. Przez chwilę słuchał w skupieniu, po czym podniósł się i zaczął namierzać serce pacjenta. Gdy był gotowy, rozpoczął masaż serca, rytmicznie naciskając na klatkę piersiową.

       - Khe... khe... - Profesor Wilson zaczął zanosić się kaszlem, ledwie łapiąc oddech. Gongsun przeszukał mu kieszenie i znalazł małą buteleczkę z tabletkami. Spojrzał na etykietę, po czym wyciągnął jedną tabletkę. Pochylił się i powiedział do Wilsona.

       - Otwórz usta i podnieś język.

      Zdaje się, że profesor odzyskał przytomność i posłusznie otworzył usta. Gongsun ostrożnie umieścił tabletkę pod językiem pacjenta, po czym westchnął z ulgą i dodał.

      - A teraz połknij.

      Doktor Wilson zrobił, co mu zalecono. Gongsun rozpiął mankiety jego koszuli i sprawdził puls na lewej ręce, nie spuszczając z oka zegarka. Pół minuty później pacjent wyglądał znacznie lepiej. Posłał Gongsunowi spojrzenie pełne wdzięczności, na co ten odpowiedział.

      - Proszę leżeć i się nie ruszać. - Potem wstał i skierował się w róg sali nie oglądając się za siebie.

      Wszyscy wokół odetchnęli, a panujące napięcie odrobinę zelżało. Bai Jintang stał w pewnej odległości, ale jego oczy były utkwione w Gongsunie, śledziły każdy jego ruch, nie stracił go z oczu nawet na sekundę. Gongsun czuł na sobie to przeszywające spojrzenie i aż nim wzdrygnęło, dlatego łypnął na niego spod byka. Bai Jintang uśmiechnął się i napił się wina. Jego wargi delikatnie zetknęły się z krawędzią kieliszka, a złoty płyn powoli wlał się do ust...

      Gongsun przeklął go duchu. Ty padalcu. Musiał przyznać, że tylko Bai Jintang mógł sprawić, by tak prosta czynność wyglądała tak nieprzyzwoicie. Z kolei Bai Jintang przyglądał się bacznie Gongsunowi i się rozmarzył: Cholera, jaki on jest seksowny!


         Gdy Bai Yutang i Zhan Zhao wbiegli na ostatnie piętro, zobaczyli lekko uchylone drzwi na dach, które skrzypiały smagane wiatrem.

        Stanęli po obu stronach drzwi. Bai Yutang delikatnie je popchnął, po czym wpadł przez nie na dach, a Zhan Zhao podążał za nim. To była wyjątkowo zimna noc, poczuli przeszywający chłód, a gdy spojrzeli w stronę barierek, zobaczyli tuż przy nich leżącego na brzuchu mężczyznę. Wymienili spojrzenia i podbiegli do niego. Był martwy. Krew wypływała z lewego oczodołu, wśród odłamków potłuczonego szkła. Zdaje się, że Bai Yutang swoim strzałem przebił lunetę karabinu, przez którą celował denat.

        Chociaż noc była wyjątkowo ciemna, a wokół nie było świateł, to i tak Zhan Zhao był w stanie stwierdzić, że „zabójcą" był młody chłopak. Mógł mieć może około 20 lat.

       Nagle Bai Yutang wyprostował się, naprężył mięśnie i bacznie obserwował drzwi prowadzące na dach. Zhan Zhao znał każdy jego nawyk i wiedział, że gdy dowódca wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo, zachowuje się dokładnie tak jak teraz. Był niczym przyczajony lampart, gotowy by rzucić się na ofiarę w każdej chwili i ją rozszarpać.

        Widząc go takiego, doktor zaczął się denerwować. Bai Yutang machnął do niego, żeby się nie martwił, po czym chwycił go i pociągnął za sobą. Schowali się za stertą wystających rur.

        W ciemnościach oczy Bai Yutanga delikatnie lśniły, patrzył na drzwi, a jego wzrok był czujny i pełen napięcia. Zhan Zhao nagle przypomniał sobie, jakim słowem opisał go Qi Jiaqi podczas przesłuchania w więzieniu. Egzorcysta. Co było dość trafnym określeniem. Odkąd byli dziećmi, tak długo, jak obok niego był Bai Yutang, Zhan Zhao wiedział, że nie ma się czego bać. Doktor zrozumiał w końcu, dlaczego jest taki odważny. To dzięki temu, że Bai Yutang nigdy nie pozwolił mu poznać, co znaczy prawdziwy strach. Gdy tak o tym myślał, zza drzwi dobiegł cichy odgłos kroków. Kto to u licha był? Bai Yutang i Zhan Zhao wpatrywali się w drzwi. Odgłos kroków stał się głośniejszy, a promień światła latarki rozświetlił mrok. Obaj natychmiast wstrzymali oddech.

       - K-k-to tu jest? - Ktoś zapytał niepewnym głosem.

       Zhan Zhao i Bai Yutang spojrzeli na siebie zdziwieni, a tajemniczy ktoś przeszedł przez drzwi i wyszedł na dach. Był ubrany w czarny mundur policyjny, w jednej dłoni trzymał latarkę, w drugiej pistolet.

       - Je-je-jest tam kto? - Zapytał policjant. Światło z jego latarki oświetlało ciało leżące przy barierce. Jego głos drżał jeszcze bardziej. Trzęsąc się jak galareta szedł w kierunku leżących zwłok.

       - O ma-matko! - Krzyknął policjant, patrząc na zakrwawioną twarz martwego mężczyzny, a gdy się cofał, upadł na ziemię.

       Bai Yutang zmarszczył brwi i mruknął:

       - Kompletnie bezużyteczny.

       - K-k-to tu jest? - Zapytał policjant słysząc podejrzane szepty. Podniósł pistolet i wycelował go w kierunku sterczących rur.

       - Nie strzelaj, też jesteśmy z policji! - Krzyknął do niego Zhan Zhao, jak tylko zobaczył zniecierpliwienie na twarzy Bai Yutanga.

       - Po-po-policja? Możecie to-to-to udowodnić? - Zapytał młodzieniec drżącym głosem.
Bai Yutang ruszył w jego stronę.

       - N-nie podchodź... bo-bo-bo strzelę... - Ostrzegł policjant, wycofując się i mierząc do dowódcy z pistoletu. Oczywiście Bai Yutang kompletnie go zignorował i szedł prosto na niego.

      - Będę strze-strzelał... - Wymamrotał policjant, próbując nacisnąć na spust, jednak z jakiegoś powodu nie był w stanie tego zrobić.

       - Ał! - Wrzasnął z bólu, a pistolet, który trzymał, trafił w ręce Bai Yutanga.

      Dowódca od razu sprawdził, czy magazynek jest nabity. Następnie sięgnął do kieszeni munduru, by zobaczyć legitymację tegoż policjanta. Kiedy ją otworzył i porównał zdjęcie z osobą stojącą przed nim, stwierdził, że wszystko się zgadza, poza drobną różnicą w mimice.

       - Bai Chi? - Dowódca przeczytał nazwisko i imię policjanta i stwierdził, że rodzice jakoś tak dziwacznie go nazwali.

       - Ech...

      Zhan Zhao również podszedł do nich i od razu pokazał policjantowi swoją legitymację.

      - Nie denerwuj się, wszyscy jesteśmy policjantami.

       Bai Chi wpatrywał się tępo w legitymację Zhan Zhao, aż otworzył ze zdziwienia usta i nie był w stanie wydobyć z siebie choćby słowa.

       Za to Bai Yutang od razu zapytał.

        - Po co tu przyszedłeś?

        - Yyy... - Bai Chi podrapał się po głowie, próbując odpowiedzieć. - Dzisiaj jestem na moim pierwszym patrolu...

        Bai Yutang i Zhan Zhao kiwnęli głowami w tym samym czasie, bo było dokładnie tak, jak podejrzewali, że jest.

       - Patrolowałem okolicę i... usłyszałem strzały, a potem spadła broń... dlatego przyszedłem sprawdzić... - Mówiąc to, Bai Chi lekko się zarumienił, a gdy podniósł wzrok, zapytał Zhan Zhao. 

       - Twoja policyjna legitymacja... jesteście z SCI?

        Doktor uśmiechnął się do niego łagodnie.

        - Nazywam się Zhan Zhao, a to jest Bai Yutang.

         Bai Chi natychmiast spalił raka i spojrzał z przerażeniem na Bai Yutanga. Zrobił wielkie oczy, szczęka lekko mu opadła i zaczął mrugać z niedowierzania.

         - Ty je-je-jesteś... Kapitanem... Kapitanem Bai?

        Dowódcę rozbawiła reakcja chłopaka, schował jego legitymację z powrotem do kieszeni munduru, po czym pokazał mu przejęty pistolet.

        - Wiesz, dlaczego nie mogłeś pociągnąć za spust?

        - Eee... - Zmieszany Bai Chi potrząsnął głową.

        Bai Yutang wyjął wszystkie kule z magazynku i oddał pustą broń chłopakowi, po czym dodał drwiącym tonem.

        - Następnym razem odbezpiecz broń!


        Atmosfera na sali bankietowej nadal była ciężka. Ding Zhaohui i Ding Zhaolan czekając na przybycie karetki, zajęli się rannymi. Teraz, gdy wszyscy siedzieli zamknięci, każda sekunda zdawała się wiecznością.

        Bai Jintang podszedł do Gongsuna i już miał coś powiedzieć, gdy ktoś go uprzedził.

       - Panie Bai, ma pan dziś wyjątkowo pechowy dzień.

      Kiedy się odwrócił, zobaczył dojrzałego mężczyznę, około pięćdziesiątki, za którym podążało kilku młodzieńców w garniturach.

      - Panie Pang, przepraszam za tak nieoczekiwany rozwój zdarzeń. - Bai Jintang grzecznie go przeprosił, chociaż jego słowa nie zabrzmiały, jakby mu było przykro. Mężczyzną, z którym rozmawiał, był Pang Ji, znany i bogaty właściciel większości nocnych klubów w mieście S. Bai Jintang zdążył go sprawdzić i zdecydowanie za nim nie przepadał.

      - Och, takie niefortunne zdarzenie i to na przyjęciu z okazji powstania Grupy Baishi. Możliwe, że to zły znak. Najwyraźniej miasto S nie jest panu przychylne. - Po tych słowach Pang Ji spojrzał na swoich ochroniarzy i dodał. - My się już pożegnamy, tu nie jest bezpiecznie.

      Te słowa wywołały nieco zamieszania i kilka osób chciało pójść w ich ślady. Pang Ji odwrócił się z satysfakcją i ruszył w stronę wyjścia, ale nagle zatrzymał się na moment. Spojrzał na Gongsuna, który w milczeniu siedział na sofie i zapytał go przyjaźnie.

     - Nie idziesz? Może wyjdziemy razem?

     Pang Ji wiedział, że Gongsun uratował dr Wilsona i jego postawa będzie miała wpływ na wszystkich obecnych na sali, dlatego zwrócił się właśnie do niego. Jeśli on wyjdzie, większość ludzi pójdzie za nim. Co więcej, zauważył, że Gongsun nie miał zbyt dobrych relacji z Bai Jintangiem.

     Gongsun uniósł głowę i spojrzał na niego z pogardą, po czym westchnął i odpowiedział spokojnie.

      - Jak mógłbym wyjść? - Następnie spojrzał na Chen Jiayi i Fang Jing, które siedziały na sąsiedniej sofie i sączyły wino, jak gdyby nigdy nic. - Skoro obecne tu panie wykazują się odwagą i spokojem, to mężczyźnie wprost nie przystoi uciekać z podkulonym ogonem.

      - Pfff... - Bliźniacy parsknęli śmiechem, a byli już bliscy wyciągnięcia broni. Obecni na sali mężczyźni wyprostowali się dumnie i ogólnie wszyscy momentalnie się uspokoili.

      I właśnie w tym momencie usłyszeli dźwięk syren policyjnych.


       Bai Yutang i Zhan Zhao wyszli z budynku w towarzystwie Bai Chi i natknęli się na ulicy na Ai Hu i jego oddział.

     - Kapitanie! - Zawołał Ai Hu, który nie był w stanie nazwać Bai Yutanga inaczej. - Sprawdziliście dach?

      Bai Yutang skinął głową i od razu zapytał o sytuację na sali bankietowej.

      - Są ranni, w tym jeden mężczyzna miał zawał. Karetki już jadą. Spisaliśmy pozostałych i pozwoliliśmy im odejść. - Odpowiedział Ai Hu. - Na szczęście wszyscy przeżyli.

      Bai Yutang westchnął i lekko zmarszczył brwi.

     - Jeden trup jest na dachu.

    - To prawda. Znaleźliście karabin? - Zapytał Zhan Zhao.

    - Chciałem wam to pokazać. - Powiedział bardzo poważnym tonem Ai Hu. Stojący obok niego funkcjonariusz policji wręczył mu karabin snajperski, który dość mocno ucierpiał w wyniku upadku.

     - Barretta M82A1? - Bai Yutang poczuł, że głowa zaczyna go boleć. Był to jeden z najczęściej używanych karabinów snajperskich, ale cywilowi nie było łatwo go zdobyć.

     - Tę sprawę powinno przejąć SCI. - Oznajmił Ai Hu.

     - Co? - Zarówno Zhan Zhao, jak i Bai Yutang byli zaskoczeni jego słowami. Ai Hu westchnął i powiedział, kręcąc głową.

     - W tym miesiącu dokonano trzech morderstw z karabinu snajperskiego, to byłoby czwarte...


       Gdy nastała noc, ciemność opanowała ziemię, a strach czaił się za każdym rogiem. Patrząc na miasto z góry, wydawało się ono gigantyczną maszyną, która bez przerwy pędzi i nigdy się nie zatrzymuje.

      Pip. Ekran komputera błysnął, gdy nadeszła wiadomość.

     „Niech grzechy zmarłych zostaną ujawnione, niech to, co brzydkie, zostanie zauważone, niech obłudnicy zakosztują diabelskiego sierpa."

      Ekran został wyłączony, a osoba spowita ciemnością rozłożyła ramiona, chłonąc ciszę. Gdzieś w głębi czując radość, że jest wybrańcem. Po chwili złowrogi śmiech wypełnił nocną pustkę.

Wtem usłyszałem łkania i jęczenia
I wszedłem w miejsce, gdzie mrok nieprzejrzany,
Noc bez żadnego światła i promienia,
A w głębi jego ryczy jakby morze,
Kiedy nim wiatry przeciwne śród burzy
Szamocą, tłuką, aż do białej piany.
Wicher piekielny ciągle się tam sroży,
Porywa duchy, unosi i ciska
O potrzaskanej skały rumowiska,
Gdzie jęcząc, płacząc, bluźnią mocy bożej.

„Boska Komedia" Dante Alighieri - Pieśń V (Krąg II. Minos. Grzesznicy z miłości. Franczeska z Rimini. Tłumaczenie: Julian Korsak)

            


Poprzedni 👈             👉 Następny 



Komentarze