SCI Mystery - tom 1 [PL] - Obóz treningowy zabójców / Rozdział 40: Przeznaczenie

 


     Bai Yutang i Zhan Zhao wrócili do ogrodu, ale okazało się, że Pang Wei, który jeszcze chwilę temu tam stał, gdzieś zniknął. Widząc to doktor wzruszył ramionami.
     - Uciekł.
     Z kolei dowódca uśmiechał się szeroko. Chyba jestem naprawdę ważny dla mojego Kota. Zhan Zhao zerknął na niego i przewrócił oczami. W tym czasie profesor Wilson stanął na środku ogrodu z kieliszkiem wina w ręku i powiedział:
     - Dziękuję wam, że tu ze mną jesteście. Ostatnie zdarzenia pomogły mi uświadomić sobie, jak ważne dla psychologa jest serce.
    Goście zaśmiali się z żartu, a profesor kontynuował podnosząc kieliszek.
    - Moi drodzy, wznieśmy toast. Na zdrowie!
    Goście poszli w jego ślady i po chwili prawie wszyscy stali z podniesionymi kieliszkami. Jedynie Zhan Zhao i Bai Yutang, którym nie udało się zdobyć nic do picia, stali i skupili się na obserwacji zgromadzonych gości. Zobaczyli, jak żona profesora, Laura Wilson, zataczając się, rzuca się w kierunku męża. W powietrzu błysnął mały przedmiot, a dowódca krzyknął.
    - Uważaj!
    Jednak pani Wilson już zrobiła zamach nożem, który ściskała w dłoni i wbiła go prosto w brzuch swojego męża. Dzięki ostrzeżeniu Bai Yutanga, profesor się odwrócił i został dźgnięty od przodu, a nie z boku.
    Kobieta wyszarpnęła nóż i już podnosiła rękę zbierając się do kolejnego ciosu, lecz dowódca rzucił się na nią i mocno chwycił za ręce, przez co nóż upadł na ziemię.
    Ta delikatna i elegancka kobieta wpadła w szał i robiła, co mogła, żeby podnieść ostre narzędzie. Bai Yutang musiał się namęczyć, żeby ją powstrzymać i nie mógł się nadziwić, jak silna jest ta starsza pani. Coś jest nie tak. Pomyślał i krzyknął do ochroniarzy, którzy byli w takim szoku, że stali jak zaklęci.
    - Co z wami? Pomóżcie mi!
    Gdy ochroniarze się ocknęli, ruszyli przytrzymać kobietę, która nadal walczyła, jakby była w amoku. W tym czasie Zhan Zhao zadzwonił po karetkę i policję.
    Dr Wilson leżał w kałuży krwi, trzymając się za brzuch, ale nadal był przytomny i patrzył na swoją żonę, która krzyczała jak opętana. Po chwili zwrócił się słabym głosem do ochroniarzy.
    - Nie róbcie jej krzywdy...
    Gdy przyjechała karetka i radiowóz, profesor Wilson został zabrany do szpitala, a jego małżonka na komisariat policji. Bai Yutang otrzepał ubranie i spojrzał na Zhan Zhao, który właśnie do niego podszedł.
    - Kotek, co myślisz?
    Doktor zmarszczył brwi i powiedział:
    - To było bardzo dziwne...
    - To prawda. - przytaknął dowódca. - Jakby została opętana przez złego ducha. Nigdy nie spotkałem tak silnej starszej pani.
    - Opętana? - powtórzył doktor szeptem.
    - Jakby była kimś zupełnie innym. - dodał Bai Yutang otrzepując spodnie. Nagle zamarł, zdając sobie sprawę z własnych słów. - Jakby była kimś innym.
    Zhan Zhao skinął głową, rozejrzał się dookoła, po czym powiedział.
    - Pang Wei zniknął.
    Bai Yutang zmarszczył brwi, bo cała ta sytuacja wydała mu się dość podejrzana. Wyciągnął telefon i zadzwonił do biura.
    - Słucham. - Telefon został odebrany natychmiast, a dowódca był tym tak zaskoczony, że chwilę mu zajęło, zanim zorientował się, kto odebrał.
    - Bai Chi, jesteś w biurze sam?
    - Hmm... cóż... - Chłopak rozejrzał się po sali. Jiang Ping spał na biurku, z kolei Zhao Hu, który przez cały dzień pilnował Qi Le, spał na sofie.
    - Natychmiast jedź do szpitala miejskiego. - wydał polecenie dowódca. - Dr Wilson został dźgnięty nożem i karetka wiezie go do szpitala. Jak tam będziesz, miej na niego oko i dzwoń do mnie natychmiast, gdyby stało się coś niepokojącego.
    - Tak... - zaczął Bai Chi, ale jego kuzyn już się rozłączył. Po chwili spojrzał w lewo, a potem w prawo, ale zarówno Jiang Ping, jak i Zhao Hu spali w najlepsze. Chłopak podrapał się po głowie, po czym chwycił swoją torbę i pobiegł do windy.
    Gdy wyszedł, Zhao Hu usiadł i ziewając spojrzał na Jiang Pinga, który również się obudził.
    - Myślisz, że to w porządku, żeby młody poszedł sam?
    Jiang Ping przetarł twarz dłonią i powiedział:
    - Niech zdobywa doświadczenie.

    W ogrodzie przy willi państwa Wilsonów roiło się od policji, a wszyscy zaproszeni goście nadal byli w szoku, nawet Jon King osunął się na krzesło i patrzył tępo w przestrzeń przed sobą.
    Bai Yutang przyglądał się tym twarzom pełnym niepokoju, gdy jeden z policjantów wręczył mu torebkę należącą do Laury Wilson. Gdy ją otworzył, momentalnie spochmurniał. Zhan Zhao podszedł do niego, by zobaczyć, co było przyczyną tej zmiany nastroju.
    W torebce znajdowała się mała buteleczka wypełniona kolorowymi tabletkami. Była tam też karta, taka sama jak te, które otrzymał doktor Wilson. Czarne tło, czerwony napis i śmierć z kosą.
    Morderca wykonał ruch tuż pod ich nosem. Obaj patrzyli na tę małą kartkę, a gniew w nich buzował.
    - Wyślij to do laboratorium, niech oznaczą skład. - powiedział Bai Yutang, podając buteleczkę funkcjonariuszowi. Chwilę później zadzwonił jego telefon. Odebrał natychmiast.
    - Cześć bracie, no bo...
    - Bai Chi? Co z doktorem Wilsonem? - zapytał Bai Yutang z pewnym niepokojem.
    - Z nim już całkiem dobrze... - odpowiedział chłopak. - Rana nie jest tak groźna, jak się wydawało.
    Dowódca odetchnął, a Zhan Zhao, który w napięciu go obserwował, gdy zobaczył ulgę na jego twarzy, sam też się uspokoił.
    - Bracie... - Bai Chi kontynuował, bo miał do przekazania jeszcze jedną ważną informację. - Zanim profesor odzyskał przytomność, to ciągle mamrotał: „Dziecko diabła, dziecko diabła”.
    Bai Yutang zmarszczył brwi.
    - Dziecko diabła?
    - Tak... - przytaknął Bai Chi. - I to były jego jedyne słowa.
    - Świetnie się spisałeś! - pochwalił go dowódca. - Właśnie wysłałem ludzi, którzy będą go ochraniać. A ty wracaj do domu i uważaj na siebie.
    - Dobrze.
    Gdy tylko chłopak schował telefon, uśmiechnął się zadowolony i z radości przez chwilę krążył w kółko. Jego brat go pochwalił, ten supermen, as policji, powiedział, że świetnie się spisał.
    Chłopak radośnie wybiegł ze szpitala. Postanowił wrócić metrem, ponieważ nie chciał wydać majątku na taksówkę. Biegł całą drogę do stacji metra, ledwie zdążył na ostatni pociąg. Wpadł do wagonu w ostatniej sekundzie, dysząc niemiłosiernie. Powoli wyrównując oddech usiadł na jednym z wolnych miejsc. Był bardzo zmęczony, ale też bardzo szczęśliwy.
    Tak, to był jego najszczęśliwszy dzień w życiu. Oparł się wygodnie i zaczął wspominać wszystkie dobre rzeczy, które go dzisiaj spotkały. Zaczął pracę w SCI i wszyscy byli dla niego bardzo mili. Po południu brał udział w analizie sprawy i nawet wyraził swoją opinię. Wieczorem udał się na samodzielną misję (nieważne, że bardzo bezpieczną) i został pochwalony przez Bai Yutanga. I wreszcie udało mu się złapać ostatni pociąg. Życie Bai Chi’ego nagle stało się zupełnie inne i to mu się bardzo podobało. Po chwili jego oddech wrócił do normy i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie był sam w wagonie. W środku był jeszcze jeden pasażer.
    Na samym końcu wagonu, na krzesłach, leżał mężczyzna. Był ubrany w biały sweter i białe spodnie, miał dość długie czarne włosy. Leżał z lekko podkulonymi nogami, całkowicie nieruchomo.
    Bai Chi szybko odgonił z myśli historie o nawiedzonym metrze, które nie wiedzieć czemu natychmiast przemknęły mu przez głowę. Weź się w garść! Jesteś policjantem! Zebrał się na odwagę i ruszył na koniec wagonu. Gdy podszedł do mężczyzny, zobaczył że jego twarz jest zakryta włosami i za nic nie można było stwierdzić, jak wygląda.
    - Proszę pana... proszę pana? - Potrząsnął nim delikatnie, jednak nie uzyskał żadnej odpowiedzi. - Wszystko w porządku? - Bai Chi wziął głęboki oddech i ponownie potrząsnął ramię mężczyzny, ale ten nadal nie reagował.
    Chłopak psychicznie przygotował się, że zaraz zobaczy twarz rodem z horrorów, pozbawioną rysów lub bardzo mocno zdeformowaną. Wziął głęboki wdech, zebrał się na odwagę i pomógł nieznajomemu usiąść. A kiedy jego czarne włosy spłynęły na ramiona, odsłoniły twarz. Chłopak poklepał się z ulgą po klatce piersiowej. Na szczęście wszystko jest na swoim miejscu, nos, usta, oczy. Co za ulga! Bai Chi przyjrzał mu się dokładnie i omal nie pisnął z zachwytu. Wielkie nieba, jaki on przystojny!
    Mężczyzna, choć już niemłody, był szczupły i miał jasną skórę. O jego wieku świadczyły delikatne zmarszczki mimiczne w okolicach oczu i ust. Ta dojrzałość świadcząca o sporym doświadczeniu życiowym wydała się chłopakowi bardzo seksowna. Bai Chi był nim oczarowany, tylko stał i na niego patrzył. Gdy po chwili otrząsnął się, zapytał klepiąc mężczyznę po ramieniu.
    - Dobrze się pan czuje?
    Głowa mężczyzny jedynie przechyliła się na bok, a on sam nadal milczał. Nagle w głowie Bai Chi’ego pojawiła się myśl, która nie dawała mu spokoju. Możliwe, że on…?
    Chłopak wyciągnął w jego kierunku drżącą dłoń i podstawił mu palec pod nos chcąc sprawdzić, czy oddycha. W momencie, gdy palec chłopaka lekko musnął usta mężczyzny, ten nagle je otworzył i go ugryzł.
    - Auaaaa! - wrzasnął przerażony Bai Chi. Czuł, jak na całym ciele dostaje gęsiej skórki. Cofnął się energicznie i upadł na podłogę. Mężczyzna otworzył oczy i spojrzał na niego z nadal przechyloną głową. Po chwili przewrócił się na bok, złapał za brzuch i zaczął się tak bardzo śmiać, że aż cały dygotał. Nie wydał przy tym z siebie ani jednego dźwięku. Widać było, że bawi się świetnie, bo omal się nie popłakał ze śmiechu.
    Niewątpliwie widok przerażonego Bai Chi’ego siedzącego na podłodze był szalenie zabawny. Po chwili mężczyzna przestał się śmiać, usiadł prosto i spojrzał na chłopaka. Po czym do niego mrugnął i powoli oblizał językiem swoją górną wargę. Bai Chi momentalnie oblał się rumieńcem i wstał nieco rozdrażniony i zawstydzony.
    - Oszukałeś mnie! - krzyknął i odwrócił się na pięcie, żeby wrócić na drugi koniec wagonu. Jednak ten mężczyzna tak bardzo go intrygował, że nie był w stanie odejść za daleko.
    - Jestem bardzo głodny. - powiedział nieznajomy i rzucił się na kolanach w jego kierunku. Objął chłopaka w pasie i mocno do niego przylgnął. Oparł głowę o talię Bai Chi’ego i zaczął się nią delikatnie o niego ocierać i jęczeć, jak niesforny kocur. - Brzuch mnie boli.
    Bai Chi stał oszołomiony i słuchał, jak głos tego mężczyzny rozbrzmiewa w pustym wagonie, po czym odbija się echem w jego uszach... Dlaczego on brzmi tak seksownie...?
    Chłopak czuł się zawstydzony i zerkał niepewnie na tego wyraźnie od niego starszego mężczyznę, który tak czule go obejmował. Wyglądał bardzo biednie i chyba był bardzo głodny. Bai Chi, nie zastanawiając się wiele, usiadł koło niego i wyciągnął z torby mały kawałek czekolady, po czym podał mu ją.
    - Proszę, jedz.
    Nieznajomy popatrzył na czekoladę, a następnie na chłopaka, po czym spojrzał w górę i głęboko westchnął.
    - Aaach.
    Bai Chi znowu na chwilę zamarł, ale szybko zdał sobie sprawę, że ten mężczyzna prosi go, by go nakarmił. Biorąc pod uwagę, jak udany miał dzisiaj dzień, rozwinął czekoladę z papierka i włożył mu ją do ust. Gdy zjadł, nieznajomy oparł głowę na ramieniu Bai Chi’ego i objął jego rękę.
    - Jeszcze!
    - Skąd... skąd wiesz, że mam jeszcze? - Chłopak spojrzał na niego zmieszany. Mężczyzna nie odpowiedział, tylko przysunął się do niego jeszcze bliżej.
    - Chcę jeszcze.
    Tym razem Bai Chi wepchnął mu do ust pozostałe kawałki czekolady. Mężczyzna mlaskając z zadowoleniem oparł się o ramię chłopaka.
    - Dlaczego… Dlaczego mnie przed chwilą wystraszyłeś? - spytał z wyrzutem Bai Chi.
    Nieznajomy zignorował pytanie i zamiast tego lekko się uniósł, żeby go powąchać.
    - Szpital.
    Chłopak był zaskoczony.
    - Skąd... skąd wiesz, że byłem w szpitalu?
    Mężczyzna nie odpowiedział, tylko odwrócił się od niego. Jednak to jedno wypowiedziane słowo wzbudziło w chłopaku zainteresowanie. Z jednej strony ten mężczyzna zdawał się być szalony, a z drugiej może wcale nie aż tak bardzo.
    - Nazywam się Bai Chi. - Postanowił nawiązać rozmowę. Nieznajomy ponownie odwrócił się w jego stronę, spojrzał na niego i się zaśmiał.
    Bai Chi spłonął rumieńcem.
    - Je... jestem Bai Chi! Chi oznacza „galop”.
    Mężczyzna przestał się śmiać, spojrzał na chłopaka i zapytał.
    - Twoje nazwisko rodowe to Bai?
    - Tak. - powiedział Bai Chi przytakując. - A pan, jak się nazywa?
    Mężczyzna znowu pochylił się w jego stronę i wyszeptał mu do ucha:
    - Nie powiem ci.
    Chłopak postanowił więcej się do niego nie odzywać.
    - Coś cię trapi? - zapytał mężczyzna. - Nakarmiłeś mnie, dlatego ci pomogę. – mówił, gestykulując ręką. - Nie musisz mi dziękować.
    Bai Chi spojrzał na niego nieco oszołomiony. W pewnym sensie ten człowiek, na którego teraz patrzył, przypominał mu Zhana Zhao. Zdaje się, że obaj potrafili czytać w myślach. Jedynie różnili się osobowością.
    - Chodzi o... dziecko diabła. - powiedział Bai Chi. Z jakiegoś powodu czuł, że ten mężczyzna może udzielić mu odpowiedzi. - Wiesz coś o tym?
    Nieznajomy patrzył na niego przez dłuższą chwilę, zanim powiedział z lekkim uśmiechem na twarzy:
    - Jeśli nie możesz stać się dzieckiem Boga, możesz zostać jedynie dzieckiem Diabła. - Po czym wskazał palcem na czoło chłopaka. - Ponieważ mają coś, czego nie mają ludzie.
    Bai Chi patrzył tępym wzrokiem na swojego rozmówcę. Nagle pociąg zwolnił i mężczyzna wstał. Delikatnie pogłaskał go po głowie, nachylił się i wyszeptał mu do ucha.
    - Nie martw się, wciąż masz wybór. - Po tych słowach pocałował go w czoło. - Do zobaczenia.
    Zanim Bai Chi doszedł do siebie, mężczyzna zdążył wysiąść z pociągu. Chłopak zerwał się na równe nogi, bo chciał go gonić, ale drzwi zamknęły się tuż przed jego nosem. Mógł jedynie przylgnąć do szyby i wołać.
    - Jak się nazywasz?!
    Gdy pociąg ruszył, Bai Chi poszedł na koniec wagonu. Miał wrażenie, że był bardzo bliski rozwiązania zagadki. Jeszcze chwila, a wszystko mogło stać się jasne.
    Gdy pociąg oddalał się ze stacji, nieznajomy przyłożył palec do ust i uśmiechnął się do Bai Chi’ego. Po chwili pociąg zniknął mu z oczu.

    Był wczesny ranek, kiedy Bai Yutang i Zhan Zhao opuścili willę państwa Wilson i wrócili na posterunek policji. Gdy tylko wyszli z windy, zobaczyli pędzącego w ich kierunku Zhao Hu.
    - Co się stało? - zapytał dowódca, widząc przerażenie na twarzy podwładnego.
    - Ach! Dobrze, że jesteście! Ja lecę! - powiedział funkcjonariusz i wbiegł do windy.
    - Dokąd idziesz?
    - Poszukać Qi Le!
    Drzwi windy się zamknęły, a oni spojrzeli na siebie lekko zszokowani, po czym weszli do biura SCI. I nagle wszystko stało się jasne.
    W biurze siedział ponury niczym gradowa chmura Bai Jintang i dało się wyczuć gęstą i mroczną atmosferę. Dowódca i doktor spojrzeli na niego, po czym Bai Yutang zapytał.
    - Bracie, co tu robisz?
    Bai Jintang podniósł głowę, by na nich spojrzeć. Jednak po chwili ją opuścił i powrócił do mrocznej otchłani, w której był pogrążony.
    Zhan Zhao spojrzał na Jiang Pinga, który ukrywał się na drugim końcu sali. Gdy jego spojrzenie napotkało wzrok doktora, wskazał palcem drzwi gabinetu Gongsuna. Bai Yutang i Zhan Zhao kiwnęli głowami rozumiejąc sytuację i postanowili również się ulotnić. Jednak w tym właśnie momencie drzwi gabinetu prosektorium się otworzyły i pojawił się w nich Gongsun z teczką w ręku.
    Dowódca i Zhan Zhao chcieli się przywitać, ale gdy spojrzeli na niego, nie byli w stanie wydusić z siebie choćby słowa. Mężczyzna wyglądał okropnie, był blady, wyraźnie osłabiony, ledwo trzymał się na nogach.
    - Gongsun... - Zhan Zhao chciał podejść i go podtrzymać. Co się stało? Jak to możliwe?
    Gongsun, nie zwracając na niego uwagi, podszedł do dowódcy i wręczył mu teczkę.
    - Raport z sekcji Jia Zhengyan i analiza składu tabletek.
    Bai Yutang i Zhan Zhao byli zaskoczeni. Tak szybko?!
    - Przyczyną śmierci Jia Zhengyan było zatrucie cyjankiem.
    - Cyjankiem? - powiedzieli równocześnie i równie zaskoczeni Bai Yutang i Zhan Zhao. - Chcesz powiedzieć, że w pigułkach był cyjanek?
    Gongsun skinął głową i dodał:
    - Każda z analizowanych kolorowych pigułek ma inny skład. Te, które połknął Jia Zhengyan, zawierały cyjanek. Te, które przyniósł Zhao Hu, to mieszanka opioidów, które łagodzą ból. A te, które ty przysłałeś, zawierają ketaminę i inne, dość mocne środki halucynogenne.
    - Środki halucynogenne? - Zapytał Bai Yutang marszcząc brwi. - Lek, który wywołuje urojenia?
    Gongsun skinął głową.
    - I to o bardzo silnym działaniu halucynogennym.
    - To znaczy, że Jia Zhengyan został zamordowany, a Laura zaatakowała swojego męża pod wpływem narkotyku. - powiedział Zhan Zhao z bardzo poważną miną.
    - Mamy coś jeszcze? - zapytał dowódca
    - Nic więcej. - powiedział Gongsun i już zamierzał się odwrócić, żeby odejść, ale stracił równowagę, zakołysał się i oparł się o biurko, żeby nie upaść.
    Bai Jintang, który obserwował każdy jego ruch, zerwał się na równe nogi. Chciał mu pomóc, ale jego dłoń została odtrącona, zanim zdążył cokolwiek zrobić.
    Zhan Zhao i Bai Yutang obserwowali tę scenę, czując się nieco zagubieni i nie bardzo wiedzieli, jak mają się zachować. Gongsun oparł się o blat biurka i czekał, aż przestanie mu się kręcić w głowie. Tymczasem Bai Jintang stał tuż obok niego nieruchomo, nie miał odwagi się do niego zbliżyć, ale też nie chciał odejść.
    Zhan Zhao podszedł, aby pomóc Gongsunowi.
    - Powinieneś odpocząć. - po czym zabrał go do swojego gabinetu i poprosił, by usiadł na sofie.
    Bai Jintang obserwował to wszystko w milczeniu.
    - Bracie, co się stało Gongsunowi? - zapytał dowódca.
    Widząc, że milczy, Bai Yutang zamyślił się, po czym westchnął i zapytał szeptem.
    - Zeszłej nocy... było aż tak... ostro...?
    Bai Jintang spojrzał na brata i westchnął.
    - Zadbaj o to, żeby bezpiecznie wrócił do domu i niech tam zostanie przez jakiś czas. Nie będę go nachodził ani mu przeszkadzał. - Gdy skończył mówić, wyszedł z biura.
    Zhan Zhao wyjrzał z gabinetu, po czym podszedł do dowódcy i zapytał.
    - Poszedł? Dlaczego?
    Bai Yutang przytaknął.
    - Jak tam Gongsun?
    - Ma gorączkę. Prosiłem, żeby poszedł do szpitala, ale odmówił.
    Bai Yutang zaśmiał się pod nosem. Ten Kot był tak bardzo nieporadny. W tym stanie Gongsun nie miałby siły, żeby gdziekolwiek pójść.
    - Idź do policyjnego ambulatorium i przynieś mu leki przeciwzapalne i przeciwgorączkowe.
    - Dobrze. - przytaknął Zhan Zhao i wyszedł z biura.
    Bai Yutang krążył przez chwilę pod drzwiami gabinetu Zhan Zhao, po czym wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Usiadł przy biurku i patrzył na Gongsuna leżącego na sofie. Mężczyzna miał zamknięte oczy, ale dowódca nie wiedział, czy naprawdę zasnął, czy tylko chciał uniknąć rozmowy z nim.
    - Hmm... - Podrapał się po głowie, jakby próbował uporządkować myśli. - Mógłbym ci zając chwilkę?
    Gongsun powoli otworzył oczy i po raz pierwszy w życiu zobaczył Bai Yutanga z tak zakłopotanym wyrazem twarzy.
    Dowódca głęboko westchnął.
    - Nie potrafię tak dobrze mówić, jak Kot, ale... - podwinął jeden z rękawów koszuli i pokazał Gongsunowi przedramię. - Zobacz.
    Mężczyzna przyjrzał się uważnie i zobaczył kilka śladów o jaśniejszym odcieniu, niż reszta skóry. To mogły być ślady po zadrapaniu przez człowieka. Gongsun spojrzał ze zdziwieniem na Bai Yutanga.
    - Kiedy byłem mały, mój brat miał wypadek. Ale pewnie o tym wiesz, prawda?
    Gongsun skinął głową. Bai Yutang odetchnął z ulgą, teraz wiedział, że Gongsun chciał go wysłuchać, dlatego kontynuował.
    - Spędził dwa lata na terapii, w efekcie czego zapomniał niemalże o wszystkim. To tak, jakby stał się zupełnie inną osobą. - Dowódca ponownie westchnął. - Kiedy wrócił do domu, spędzał dużo czasu ze mną i Kotem. Pamiętam, jak kiedyś powiedziałem mu, że razem z Kotem uciekniemy z domu. A on nas związał i zamknął w pokoju, tak bardzo się bał, że nas straci. Mam tę bliznę od czasu, kiedy miałem siedem lat. Pokłóciliśmy się i powiedziałem mu, że nie chcę takiego brata, a on chwycił mnie za ramię i za nic nie chciał puścić. W końcu nasz ojciec zdołał wyrwać mnie z jego uścisku, wykręcając mu rękę. Mam teraz te blizny, bo on nie chciał, żebym go opuścił. - Bai Yutang zrobił krótką przerwę. - Po tej akcji rodzice uznali, że taka sytuacja może się powtórzyć, dlatego wysłali go za granicę. Skontaktowaliśmy się ze sobą dopiero, gdy obaj byliśmy dorośli.

Bai Yutang patrzył na Gongsuna i zdawał się być bardzo zmartwiony.

- Szczerze mówiąc, Kot i ja naprawdę go lubimy, ale jako dziecko naprawdę się go bałem. - Dowódca przerwał na chwilę. - Ma koszmarne relacje z naszą rodziną. - Kontynuował z nieśmiałym uśmiechem. - Podejrzewamy, że stoi na czele jakiejś organizacji, być może ma powiązania z mafią. Nie wiemy. W każdym razie zajmuje się pracą, która nie wymaga od niego empatii.
    W gabinecie nastała cisza, którą po chwili ponownie przerwał Bai Yutang,
    - Kiedy byłem na studiach, to raz nas odwiedził. Jak wiesz, Kot jest dużo bardziej wrażliwy ode mnie i od tamtej pory utrzymywał z nim kontakt listowny. Cały czas informował go, co robimy, jak układają się rodzinne sprawy. Jakby na to nie patrzeć, mój brat jest w pewien sposób upośledzony umysłowo. - Bai Yutang uśmiechnął się gorzko. - Jest bardzo bezpośredni i jeśli coś mu się podoba, to od razu o tym powie. Może dlatego, że tak wiele stracił, boi się przegrać. A im bardziej coś lubi, tym bardziej się boi… I od zawsze używał dość ekstremalnych sposobów, aby zatrzymać przy sobie ludzi, których kocha.
    Słysząc, że Zhan Zhao wszedł do biura, Bai Yutang wstał i podszedł do drzwi. Jednak zanim wyszedł, odwrócił się i powiedział.
    - Myślałem, że mój brat już nie jest w stanie nikogo polubić… Gongsun, jesteś pierwszą osobą, która mu się postawiła, a nawet rzuciłeś się na niego ze skalpelem. Proszę, nie odpuszczaj.
    Zhan Zhao zobaczył, jak Bai Yutang wychodzi z jego gabinetu z podwiniętym rękawem, który odsłonił dobrze znane mu blizny. Uśmiechnął się do niego pełen zrozumienia. Napełnił kubek ciepłą wodą i podał lekarstwo Gongsunowi, a potem przykrył go kocem. A gdy wyszedł z gabinetu i ruszył w stronę korytarza, został gwałtownie szarpnięty na bok.
    - Co ty robisz? - Zhan Zhao rzucił dowódcy wściekłe spojrzenie, gdy ten już trzymał go w swych ramionach.
    Bai Yutang nic nie odpowiedział, zamiast tego pochylił się i go pocałował. Dopiero podczas pocałunku wymamrotał.
    - Co ja bym bez ciebie zrobił, Kotku?
    Doktor był tym wyznaniem nieco zaskoczony, ale po chwili wrócił do siebie i zaczął szarpać dowódcę za włosy.
    - Głupia Mysz!
    A tymczasem Gongsun nakrył głowę miękkim kocem i pogrążył się w myślach.

    Na obrzeżach miasta, w opuszczonym budynku fabryki rozległ się rozdzierający serce wrzask. Ktoś upadł na betonową posadzkę i błagał o litość:
    - Będę mówił… będę mówił!
    Był to młody chłopak, po dwudziestce, z czupryną rozjaśnionych blond włosów. Był pośrednikiem w handlu bronią, działał w podziemiu. Wydusił z siebie czyjeś imię i nazwisko, a na koniec rozpaczliwie krzyknął.
    - To on! To on kupił broń!
    Z ciemności wyłoniły się dwaj identyczni mężczyźni, którzy z szyderczym uśmiechem na ustach odezwali się jednocześnie.
    - Widzisz, mówiliśmy ci, żebyś był grzecznym chłopcem i o wszystkim nam powiedział. Na własne życzenie sprawiłeś sobie tyle bólu... - Następnie bliźniacy podnieśli wzrok i odezwali się do osoby, która przez dłuższy czas ukrywała się w kącie fabryki. - Słyszałeś panie policjancie?
    Te słowa wywołały gęsią skórkę na ciele ukrywającego się mężczyzny, był zdenerwowany, a dłonie miał mokre od potu. Bliźniacy odeszli z uśmiechem na ustach.
    - Zdobyliśmy imię i nazwisko kogoś, kto będzie pasował do tej układanki.
    Gdy bliźniacy zniknęli za drzwiami i w budynku znowu zapanowała grobowa cisza, ukrywający się mężczyzna osunął się na podłogę, cały zlany zimnym potem. Z wielkim trudem wyjął telefon i wybrał numer.
    - Halo? Xu Qing? Tak, tu Han Zhang. Poprosiłeś mnie, żebym sprawdził osobę, która kupiła broń. Mam go, to Jon King.


Tłukły swe piersi, wszystkie ciała części
Krwawiły znakiem paznokcia lub pięści.
Krzyk ich tak straszny bił w gwiazdy podniebne,
Żem do poety tulił się jak dziecko,
Podejrzewając ich wściekłość zdradziecką.


Pragnąc utworzyć sąd z miejsc tych przeklętych
O losie duchów w tej twierdzy zamkniętych,
Ledwo tam wszedłem, źrenicą ciekawą
Wodziłem wkoło, na lewo, na prawo
I tylko wielkie wkrąg widziałem pole,
Gdzie rosły same męczeństwa i bole.
Jako przy Ronie, pod Arią, przy Pola,
Kędy Kwarnero wodami okola
Od ziem niemieckich italskie wybrzeża,
Tysiące mogił płaszczyznę najeża:
Tak tam sterczały groby i mogiły,
A grób od grobu płomienie dzieliły;
Żelazo w ogniu nie świeci czerwieniej,
Jak tam świeciły groby wśród płomieni.
Grobów i trumien podniesione wieka,
Z nich jęk na zewnątrz pobrzmiewał z daleka,
W przeciągłych, to w pół urwanych westchnieniach.


„Boska Komedia” Dante Alighieri - Pieśń IX (Anioł. Krąg VI. Ateusze i kacerze. Tłumaczenie: Julian Korsak)

    Kolorowe pigułki wypadły z jego dłoni, rozsypując się po podłodze. Gdy wszystkie zaczęły tańczyć, odbijać się i toczyć w różnych kierunkach, wyglądały jakby ktoś tchnął w nie życie. Były niczym ludzie związani przeznaczeniem, którzy wbrew wszystkiemu walczyli, by nie upaść na dno.
    - Dlaczego tylko ty nie możesz być szczęśliwy? Dlaczego ty zawsze jesteś sam?

Tłumaczenie: Antha

Korekta: Nikkolaine

***


No chłopaki, czas w końcu rozwiązać tę sprawę.



   Poprzedni 👈             👉 Następny 

Komentarze

Prześlij komentarz