SCI Mystery - tom 1 [PL] - Magiczny Morderca / Rozdział 61: Zmiana na lepsze

 



    Bai Yutang upuścił zdjęcie, które trzymał w dłoni i zapytał Jiang Pinga:
    - Kiedy dokładnie Ma Han wybiegł z biura?
    - Tak… jakoś 10 minut temu - odpowiedział niepewnie informatyk, widząc groźną minę szefa.
    - Kocie, wybieraj, Shen Qian, czy Chen Jiayi? - zapytał dowódca zwracając się do Zhan Zhao.
    - Chen Jiayi! - odpowiedział doktor.
    - Też tak myślę. - Bai Yutang skinął głową i wyjął telefon.
    Wkrótce słychać w nim było głos Ma Hana.
    - Tak szefie?
    - Wiesz, gdzie mieszka Chen Jiayi? - zapytał dowódca.
    - Tak. 13 piętro w Apartamentowcu K na ulicy D, właśnie mi powiedziała. Szefie, widziałeś zdjęcia?
    - Widziałem.
    Z telefonem przy uchu Bai Yutang wybiegł z biura, Zhan Zhao podążył za nim.
    - Kong Cheng zabił Zhang Zhenzhen i Shen Ling. Jest uzbrojony. - Dowódca poinformował Ma Hana.
    - Wiem - odpowiedział funkcjonariusz parkując przed apartamentowcem. - Szefie, jestem przed jej domem.
    - Za chwilę tam będziemy.
    - Dobrze. - Ma Han się rozłączył i wysiadł z samochodu. Wyciągnął broń i wbiegł do windy, z której wysiadł na 12 piętrze. Bardzo ostrożnie wszedł na piętro 13 i zobaczył, że drzwi do mieszkania Chen Jiayi są otwarte. Wszedł powoli do środka i zaczął nasłuchiwać… Cisza.
    Otworzył drzwi i wszedł do salonu z bronią przygotowaną do strzału. W pokoju było zapalone światło, na podłodze leżała suknia wieczorowa i szpilki, w które dzisiaj była ubrana Chen Jiayi. Ma Han zajrzał do każdego pokoju, ale wszędzie było pusto.
    Na stole stała filiżanka z mlekiem, które wciąż parowało. Ma Han pchnął ogromne przeszklone drzwi i wszedł na balkon, spojrzał w dół i odczekał chwilę. Wyglądało na to, że nie opuścili budynku, a to znaczy, że są gdzieś w środku.
    Wrócił do salonu, zamierzał wyjść z mieszkania, ale usłyszał ciche kroki dochodzące zza drzwi. Był prawie pewien, że są tam dwie osoby. Ma Han pchnął delikatnie drzwi, pistolet błysnął w jego ręce. Nagle zobaczył wycelowaną w siebie lufę, a po otwarciu drzwi zobaczył, kto do niego mierzy.
    - Szefie - powiedział i opuścił broń.
    W drzwiach stali równie zaskoczeni Bai Yutang i Zhan Zhao, którzy chwilę temu przyjechali.
    - Jak sytuacja? - zapytał dowódca.
    - Nikogo tu nie ma.
    Gdy jeszcze raz przeszukali mieszkanie, doktor już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale nagle usłyszeli krzyk kobiety dochodzący z balkonu.
    Zhan Zhao wskazał palcem w górę.
    - Są na dachu.
    Bai Yutang mrugnął do Ma Hana, który skinął głową i wszedł na balkon, a dowódca razem z Zhan Zhao pobiegli na górę.
    Na dachu Chen Jiayi w samej piżamie drżała z zimna i przerażona patrzyła na uzbrojonego mężczyznę stojącego tuż przed nią. Za jej plecami była krawędź dachu, dlatego tak bardzo się bała.
    - Kong Cheng! - krzyknął dowódca, jak tylko się pojawił i zobaczył, jak prawnik podchodzi do Chen Jiayi i obejmuje ją jedną ręką, po czym przykłada pistolet do jej skroni.
    - Nie zbliżaj się!
    - Spokojnie. - powiedział Zhan Zhao patrząc, jak oboje zbliżają się do krawędzi dachu. Zauważył, że Kong Cheng jest w amoku, dlatego wiedział, że musi go powstrzymać. - Nie cofaj się.
    Mężczyzna zatrzymał się, miał przekrwione oczy i wpatrywał się w nich rozgorączkowanym wzrokiem.
    - Idźcie stąd! Nie podchodźcie bliżej!
    - Chcesz skrzywdzić swoją ukochaną? - Doktor wskazał na Chen Jiayi. - Zrobiłeś dla niej tak wiele.
    - Tak… zrobiłem dla niej wiele. - Kong Cheng powiedział jakby sam do siebie, po czym spojrzał na kobietę. - A ty powiedziałaś, że mnie nie znasz!
    - Nie znam cię! - krzyknęła Chen Jiayi zerkając na niego. - Spotkaliśmy się dzisiaj na parkingu. Wyzwałam cię od kretynów i tchórzy, ale nie bierz tego tak do siebie.
    Ma Han stał na balkonie tuż pod nimi. Wychylił się i zobaczył Chen Jiayi i Kong Chenga stojących tuż przy krawędzi, dokładnie nad sąsiednim balkonem. Cofnął się o kilka kroków, a potem wziął rozpęd i przeskoczył na balkon obok. Chwilę później wychylił się przez barierkę i obserwował sytuację.
    - Jiali… Jiali, nawet nie wiesz, jakie to szczęście, że mogłem cię zobaczyć. Celowo udajesz, że mnie nie znasz? - zapytał mężczyzna, tracąc nad sobą resztki kontroli. - Nie bój się, zabiję wszystkich, którzy cię skrzywdzą.
    - O czym ty mówisz? - Chen Jiayi była jednocześnie zła i przerażona. - Jaka Jiali, mam na imię Jiayi. Chen Jiayi. Pomyliłeś mnie z kimś.
    - Xu Jiali. - powiedział Zhan Zhao, patrząc na kobietę surowym wzrokiem.
    Dziewczyno, jesteś szalona, żeby tak ryzykować… Widząc wzrok doktora, Chen Jiayi zrozumiała, że chce, żeby udawała Xu Jiali, dlatego wzięła oddech, spojrzała na Kong Chenga i powiedziała:
    - Masz rację, jestem Xu Jiali.
    - Jiali, to naprawdę ty? - Mężczyzna śmiał się ze szczęścia. - Dorosłaś. Wiesz, zawsze noszę ze sobą zegarek, który mi dałaś, zobacz.
    Kobieta patrzyła na niego i zauważyła, że jego twarz się zmieniła. Nie było na niej grymasu nienawiści, zastąpiło go podekscytowanie i szczęście. Nagle zrobiło jej się go trochę żal. Gdyby jego Jiali go teraz zobaczyła, serce by jej pękło…
    - Zejdźmy na dół. - powiedziała do niego. - Mam ci wiele do powiedzenia.
    - Dobrze. - Kong Cheng skinął głową. - Zejdźmy na dół. Zejdźmy. Tu jest bardzo zimno.
    Mężczyzna ruszył na przód, ale nagle zawrócił i wyciągnął dłoń, chcąc złapać kobietę za rękę. Kiedy Chen Jiayi to zobaczyła, pomyślała: On tą ręką kogoś zabił… Instynktownie się cofnęła, robiąc krok w tył.
    - Uważaj! - krzyknął Zhan Zhao, ale było już za późno.
    Bai Yutang rzucił się w jej kierunku, ale nie zdołał jej złapać.
    - Jiali! - krzyczał Kong Cheng próbując ją chwycić.
    Kobieta patrzyła, jak mężczyźni na dachu zaczynają się oddalać, słyszała silny szum wiatru, gdy jej ciało spadało w dół. Czuła się tak, jakby wpadła w uścisk grawitacji i niewidzialna ręka ciągnęła ją do dołu. Poczuła, jak powoli jej umysł oczyszcza się z myśli…
    I nagle przestała spadać i usłyszała, że coś trzasnęło, a po chwili rozległ się dźwięk rozdzieranego materiału. Chen Jiayi powoli otworzyła oczy i zobaczyła Ma Hana, który jedną ręką trzymał się barierki balkonu, zwisając po zewnętrznej jej stronie. Drugą ręką trzymał za jej pasek od piżamy. Materiał był bardzo cienki i tkanina zaczęła pękać w szwach.
    - Złap mnie! - krzyknął zaciskając z bólu zęby, ponieważ chwilę wcześniej coś trzasnęło mu w ramieniu i ból stawał się nie do zniesienia. - Szybko!
    - Och! - Kobieta zareagowała błyskawicznie i chwyciła dłoń Ma Hana. Biedak skrzywił się z bólu, a jego czoło pokryło się potem.
    - Trzymaj się mocno! - krzyknął.
    - Trzymam.
    Ma Han podciągnął się na poręczy i po chwili razem z Chen Jiayi upadł na balkon. Bai Yutang i Zhan Zhao widząc, że kobieta jest bezpieczna, odetchnęli z ulgą. Dowódca natychmiast złapał Kong Chenga, który ciągle był w szoku. Wyrwał mu broń z ręki, oddając ją doktorowi. Na koniec wyciągnął kajdanki i skuł nimi mężczyznę.
    Ma Han przez długą chwilę próbował opanować oddech. Ramię już go tak nie bolało, ale było mu bardzo zimno. Spojrzał na Chen Jiayi, która na nim leżała.
    - Wszystko w porządku? - zapytał.
    Kobieta powoli uniosła głowę i zaczęła płakać. Po chwili chwyciła koszulkę Ma Hana i zaczęła się w nią wycierać. Nawet wydmuchała w nią nos. Mężczyzna zbladł i zaniemówił. Chen Jiayi próbując się uspokoić spojrzała na siebie. Jej piżama była cała podarta i widać było jej bieliznę. Spojrzała na niego z wyrzutem.
    - Skoro już wszystko widziałeś, to weź za to odpowiedzialność!
    Ma Han skupił się na jej ratowaniu i kompletnie nie zwrócił uwagi na jej podartą piżamę, ale jak już o tym wspomniała, to dokładnie zbadał ją wzrokiem.
    - I jak? - zapytała dumnym głosem. - Mam niezłą figurę, prawda?
    Ma Han uśmiechnął się pod nosem.
    - Ujdzie.
    - Co takiego? - Kobieta nagle złapała go za kołnierz i zaczęła nim potrząsać. - Ujdzie? Mam najlepszą figurę w branży! Czego ci brakuje, co? Dwa dni temu brałam udział w reklamie bielizny…
    Ma Han westchnął głęboko i czuł, że głowa zaczyna boleć go bardziej, niż ramię. Muszę trzymać się jak najdalej od tej kobiety!
    Po raz kolejny Kong Cheng został zaprowadzony do radiowozu, który tym razem dowiózł go do aresztu. Bai Yutang z Zhan Zhao wsiedli do auta, żeby zawieść Ma Hana do szpitala. Chen Jiayi pojechała razem z nimi.
    - Naprawdę nic cię nie łączy z Xu Jiali? - zapytał Ma Han siedzącej obok niego kobiety.
    - Nie - odpowiedziała. - Nigdy o niej nie słyszałam. Ten facet, który się do mnie włamał, też mnie z nią pomylił. Czy Xu Jiali jest aż tak do mnie podobna?
    Ma Han spojrzał pytającym wzrokiem na Zhan Zhao i dowódcę. Bai Yutang spojrzał w tylne lusterko i zapytał.
    - Nie masz siostry?
    - Jestem jedynaczką - odpowiedziała Chen Jiayi. - Jeśli mi nie wierzycie, sami sprawdźcie.
    - Yutang, ona nie ma z tym nic wspólnego. Jest tylko podobna do Xu Jiali. - powiedział doktor. - Gdyby żyła, miałaby teraz jakieś 23 lata.
    Ma Han spojrzał na Chen Jiayi.
    - Ile masz lat?
    Kobieta zarumieniła się i po chwili odpowiedziała:
    - Dlaczego pytasz? Mam 25 lat. Może być? Jestem jeszcze całkiem młoda, prawda?
    Zhan Zhao uśmiechnął się i spojrzał na dowódcę.
    - Prawda, jestem pewien, że nie było łatwo cię znaleźć.
    Bai Yutang zerknął na niego i zrozumiał, co się stało. Ze zdziwienia aż otworzył usta.
    - Kocie, masz na myśli…?
    - Tak. - Zhan Zhao uśmiechnął się znacząco. - Dokładnie to mam na myśli… Już wszystko rozumiem.


    Również Zhao Wei pojechał do szpitala, żeby sprawdzić i opatrzyć ranę. Bai Chi czekał na niego na korytarzu i czuł się niezręcznie. Był policjantem, chciał ochronić jednego z obywateli, a koniec końców to on został ochroniony i to przez osobę, której szczerze nienawidził.
    Krążył w kółko pod drzwiami. Stwierdził, że jeśli lekarz powie, że z Zhao Weiem wszystko dobrze, natychmiast wyjdzie ze szpitala.
    W końcu drzwi się otworzyły i pojawiła się w nich pielęgniarka o dość surowym wyglądzie, która niosła na tacce zakrwawioną gazę i jakieś leki w płynie. Bai Chi od dziecka bał się pielęgniarek, zwłaszcza tych wyglądających groźnie. Zebrał się na odwagę i zapytał:
    - Co z nim?
    Pielęgniarka zmierzyła go wzrokiem i zapytała:
    - A ty kim jesteś? Członkiem rodziny?
    - Nie, nie. - zaprzeczył chłopak.
    - To nie zadawaj pytań. - odpowiedziała, po czym oddaliła się kręcąc biodrami.
    Bai Chi przez chwilę patrzył na jej plecy i burknął pod nosem:
    - Jeśli nie jestem z rodziny, to nie mogę zapytać? On nie jest na nic chory, to tylko draśnięcie. Nawet, gdyby przeze mnie zginał… to byłoby tylko o jednego oszusta mniej.
    Zacisnął pięści i delikatnie otworzył drzwi do pokoju, po czym wsunął do środka głowę. Zhao Wei siedział oparty na łóżku, czytał gazetę i jadł pomarańcze. Oczywiście nie uszło jego uwadze, że Bai Chi, który przyjechał z nim do szpitala, dreptał w kółko przy drzwiach. Odłożył gazetę i uśmiechnął się do niego.
    Chłopak wszedł ze spuszczoną głową, wziął głęboki oddech i powiedział:
    - Wszystko w porządku? Zostałeś rany, ponieważ jako policjant nawaliłem. Będę musiał wyciągnąć wnioski i tobie też radzę, żebyś zrobił to samo. Kto ci kazał odciągać mnie na bok? Dlatego właśnie zostałeś zraniony. I to nie tak, że ci wybaczam, nadal cię nienawidzę. To są dwie różne kwestie.
    Zhao Wei patrzył na czerwoną twarz chłopaka, któremu język się plątał. Nie mógł powstrzymać się od śmiechu, bo Bai Chi nie odważył się nawet na niego spojrzeć.
    Kiedy chłopak skończył przemowę, dodał:
    - No to… ja już sobie pójdę.
    Po czym odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Zhao Wei zerwał się z łóżka i złapał go za ramię.
    - Zaczekaj na…
    - Na… na co? - Bai Chi spojrzał na niego i chciał wyrwać rękę, ale zauważył na niej bandaż i nie odważył się szarpnąć. Mężczyzna uśmiechnął się, delikatnie uniósł jego podbródek i pocałował go w czoło.
    - Dziękuję, że chciałeś mnie ochronić.
    Chłopak był w szoku, poczuł ten delikatny pocałunek, który był niczym muśnięcie skrzydeł motyla. I w końcu dotarło do niego, kto go pocałował. Jego twarz zrobiła się ogniście czerwona i czuł, że robi mu się gorąco. Popchnął Zhao Weia i wybiegł z pokoju.
    - Jak można być tak irytującym człowiekiem? Jak on śmiał mi to zrobić? - Bai Chi mamrotał pod nosem idąc długim szpitalnym korytarzem. - Co za drań!
    W końcu wszedł na klatkę schodową i nagle ktoś złapał go od tyłu. Chłopak był tak zaskoczony, że nawet nie był w stanie krzyknąć. Czuł, jak czyjaś ręka trzyma go za szyję, a przed oczami przemknął mu szybki srebrny błysk. Był to ostry nóż zmierzający prosto w jego gardło…

Tłumaczenie: Antha

Korekta: Nikkolaine

***












   Poprzedni 👈             👉 Następny 

Komentarze